czwartek 18.04.2024

Imieniny: Alicji Bogusławy

Wyszukiwarka artykułów


Polecane wideo TVi ROLAND

wideo wiadomosci

kamera online

lokalne ogłoszenia

dyzury aptek

google news obserwuj


 

 


 

 


 
 

 


Średzianie w podróży dookoła świata - Senegal (cz. II)

1 Comment



[Senegal – życie, to wieczny targ] Wszystkie miejscowości w Senegalu, małe i wielkie aglomeracje, to wielkie targowiska. Każda ulica, każde rondo i skrzyżowanie obstawione są budami, stołami z towarem.



Sprzedaje się wszystko, co do życia potrzebne. Owoce, paszę dla zwierząt, koła i elementy samochodowe, mięso i produkty spożywcze. W dużych miastach są też markety ale tam robią zakupy tylko nieliczni. Pozostali zaopatrują się tu – na wiecznym kramie. Handel zamiera tylko na kilka godzin w nocy.

Produkty żywnościowe i owoce sprzedają kobiety. Tam wychowują swoje dzieci, tam pilnują kóz i owiec, tam wybierają mężów dla swoich córek. To kobiety utrzymują swój dom i są dla swoich mężów sponsorem senegalskiego 500+ . Każdy biały, to potencjalny chodzący bankomat. Możesz być pewny, że za mango, które rośnie za okolicznym płotem zapłacisz 4 razy więcej niż miejscowy. Taxi za ten sam kurs nas  kosztuje 10 000, a miejscowy jedzie z nami i płaci kierowcy tylko 2 000. I jeszcze mu wygraża policją i na pożegnanie kopie w drzwi taksówki. Wszystkie taxi są obite do granic możliwości.  To efekt jazdy w miesicie.

Wypożyczyliśmy samochód,  ale pokonanie odcinka 100 km zajęło 4 godziny . Wszyscy trąbią, owce i kozy wraz osłami tarabanią się pasem jezdni, wszędzie pełno bryczek z małymi konikami.  I dookoła stragany z owocami mango, arbuzami i co tylko tam natura stworzyła za płotem. Jeśli owoce same spadną na ziemię, natychmiast porywa je koza lub osiołek. Pasą się na tonach śmieci zalęgających ulice i  tereny wokół dróg poza miastem.  Przykry widok na tle gigantycznych baobabów.  Zatrzymujemy się za szybką potrzebą na drodze, z dala od miast i zza boababa wychodzi kilka kobiet z orzeszkami w woreczkach. Jak one tu dotarły?

Szukamy restauracji, aby coś zjeść. Mumu – przewodnik, prowadzi nas do miasteczka, gdzie jego brat ma restaurację. Prosi aby tylko nie mówić, że pił z nami alkohol, bo dla swego brata jest pobożnym muzułmaninem. Zresztą po drodze modlił się ze swojej świętej książeczki.  Ale kiedy po drodze wielokrotnie pytał o drogę poczuliśmy znajomy w Senegalu smród naciągania. Brat – Yuma to prawdziwy rastaman.

Okazuje się, że nie ma restauracji, ale zna taką co będzie nam odpowiadała. Istotnie, jest ok. Yuma zamawia, ale za siebie nie płaci. I pije piwo jedno za drugim. A Mumu tym razem tylko sok. Po drodze chłopaki walą skręty, jeden z a drugim. Nawet Daniel, choć kierowca dołącza się do kolejki. Inaczej tu się jeździć nie da. Za duży stres. Po drodze, bo Yuma jedzie z nami do Dakaru, licząc na darmową imprezę - rozmowa o złocie, podatkach biznesie. Na pytanie ile wynoszą podatki w Senegalu chłopaki (40 lat) nie wiedzą. Bo nie płacą. Tak jak wszyscy! Yuma jest rzekomo przewodnikiem turystycznym.

Szukamy jeziora, z którego wydobywa się sól. No problem. Zna to miejsce jak własną kieszeń. W rezultacie lądujemy w nocy na sawannie w koleinach na pół metra. Dookoła warczą hieny, a my idziemy pieszo po ciemku, aby odciążyć samochód. Każę w końcu ogłosić odwrót i tajemnica solnego jeziora niech zostanie dla nas nieodkryta.

Chłopaki na miejscu ciągną nas na dyskotekę, gdzie zza 500 euro można kupić żonę od brata. I potem tylko przylatywać, a ona biedzie czekać. Taki leasing. Ale ładujemy arbuzy i kokosy zakupione po drodze do dinghy i spadamy na jacht. Żadnych żon, żadnych dyskotek.

Ciągle jesteśmy zawieszeni w czasie europejskim i miejscowym – 2 godz . U nas jest druga w nocy, a tutaj dopiero północ. Chłopaki wyraźnie zawiedzeni ruszają w swoja drogę. 

Czekamy na elektronika, który być może wymieni płytki w sterowniku autopilota Garmin. Jeśli nie, to dziś po południu podnosimy kotwicę i płyniemy na Wyspy Kanaryjskie. Czeka nas 9 dni żeglugi pod wiatr, bez samosteru. Odpuścimy po drodze Mauretanię i gonimy prosto na Fuertawenturę. Staramy się oglądać mijane kraje od strony, której nie zobaczy turysta hotelowy. Jemy z miejscowymi, odwiedzamy ich domy i targujemy się do bólu. Nawet kupiliśmy maczetę dla lepszego samopoczucia. 

Ale brakuje mi już normalności, którą mamy na oceanie. Tam świat jest uporządkowany. Choć trzęsie czasem i kołysze na wszystkie burty i sen rzuca w nocy na wszystkie strony . Ale to jest nasz dom na czas rejsu. Tu jestem bezpieczny i tylko do siebie można mieć pretensje, jeśli coś pójdzie nie tak. Na lądzie jest wiele niewiadomych i od nas niezależnych.

Gdy zaczęliśmy rejs obiecałem sobie, że nigdzie się nie będę już śpieszył. I znowu wychodzi, że dałem się wpuścić w maliny, muszę gonić przez Atlantyk, bo ktoś chciał zaoszczędzić 200 zł. Ale to ostatni raz. Obiecuję.

Z jachtu Venator pozdrawia redakcję i czytelników Rolanda

kapitan Tadeusz Staniul

 






Wczytywanie komentarza... Komentarz zostanie odświeżony po 00:00.
Zaloguj się aby dodać komentarz.
pozostały limit znaków.
Zaloguj się za pomocą ( Zarejestruj się? )


Ja Wam naprawde wspolczuje. Daliscie sie wciagnac w telewizyjna narracje obrzucania sie blotem przez politykow zarowno ...
Bardzo ciekawe przesłaniem widzę w Twoim komentarzu, bo jest Bóg, Ojczyzna, oskarżenia, poniżenie, nienawiść, złorzeczenie. A ...
Aleksandra Perużyńska Nowi radni Rady Powiatu wybrani!
Jak można głosować na zdrajców Polski na ludzi którzy nawołują do wojny którzy chcą odebrać nam ...

ekogroszek baner

hydrotech do gazety nowa reklama

taxi stas