Sprzedaje się wszystko, co do życia potrzebne. Owoce, paszę dla zwierząt, koła i elementy samochodowe, mięso i produkty spożywcze. W dużych miastach są też markety ale tam robią zakupy tylko nieliczni. Pozostali zaopatrują się tu – na wiecznym kramie. Handel zamiera tylko na kilka godzin w nocy.
Produkty żywnościowe i owoce sprzedają kobiety. Tam wychowują swoje dzieci, tam pilnują kóz i owiec, tam wybierają mężów dla swoich córek. To kobiety utrzymują swój dom i są dla swoich mężów sponsorem senegalskiego 500+ . Każdy biały, to potencjalny chodzący bankomat. Możesz być pewny, że za mango, które rośnie za okolicznym płotem zapłacisz 4 razy więcej niż miejscowy. Taxi za ten sam kurs nas kosztuje 10 000, a miejscowy jedzie z nami i płaci kierowcy tylko 2 000. I jeszcze mu wygraża policją i na pożegnanie kopie w drzwi taksówki. Wszystkie taxi są obite do granic możliwości. To efekt jazdy w miesicie.
Wypożyczyliśmy samochód, ale pokonanie odcinka 100 km zajęło 4 godziny . Wszyscy trąbią, owce i kozy wraz osłami tarabanią się pasem jezdni, wszędzie pełno bryczek z małymi konikami. I dookoła stragany z owocami mango, arbuzami i co tylko tam natura stworzyła za płotem. Jeśli owoce same spadną na ziemię, natychmiast porywa je koza lub osiołek. Pasą się na tonach śmieci zalęgających ulice i tereny wokół dróg poza miastem. Przykry widok na tle gigantycznych baobabów. Zatrzymujemy się za szybką potrzebą na drodze, z dala od miast i zza boababa wychodzi kilka kobiet z orzeszkami w woreczkach. Jak one tu dotarły?
Szukamy restauracji, aby coś zjeść. Mumu – przewodnik, prowadzi nas do miasteczka, gdzie jego brat ma restaurację. Prosi aby tylko nie mówić, że pił z nami alkohol, bo dla swego brata jest pobożnym muzułmaninem. Zresztą po drodze modlił się ze swojej świętej książeczki. Ale kiedy po drodze wielokrotnie pytał o drogę poczuliśmy znajomy w Senegalu smród naciągania. Brat – Yuma to prawdziwy rastaman.
Okazuje się, że nie ma restauracji, ale zna taką co będzie nam odpowiadała. Istotnie, jest ok. Yuma zamawia, ale za siebie nie płaci. I pije piwo jedno za drugim. A Mumu tym razem tylko sok. Po drodze chłopaki walą skręty, jeden z a drugim. Nawet Daniel, choć kierowca dołącza się do kolejki. Inaczej tu się jeździć nie da. Za duży stres. Po drodze, bo Yuma jedzie z nami do Dakaru, licząc na darmową imprezę - rozmowa o złocie, podatkach biznesie. Na pytanie ile wynoszą podatki w Senegalu chłopaki (40 lat) nie wiedzą. Bo nie płacą. Tak jak wszyscy! Yuma jest rzekomo przewodnikiem turystycznym.
Szukamy jeziora, z którego wydobywa się sól. No problem. Zna to miejsce jak własną kieszeń. W rezultacie lądujemy w nocy na sawannie w koleinach na pół metra. Dookoła warczą hieny, a my idziemy pieszo po ciemku, aby odciążyć samochód. Każę w końcu ogłosić odwrót i tajemnica solnego jeziora niech zostanie dla nas nieodkryta.
Chłopaki na miejscu ciągną nas na dyskotekę, gdzie zza 500 euro można kupić żonę od brata. I potem tylko przylatywać, a ona biedzie czekać. Taki leasing. Ale ładujemy arbuzy i kokosy zakupione po drodze do dinghy i spadamy na jacht. Żadnych żon, żadnych dyskotek.
Ciągle jesteśmy zawieszeni w czasie europejskim i miejscowym – 2 godz . U nas jest druga w nocy, a tutaj dopiero północ. Chłopaki wyraźnie zawiedzeni ruszają w swoja drogę.
Czekamy na elektronika, który być może wymieni płytki w sterowniku autopilota Garmin. Jeśli nie, to dziś po południu podnosimy kotwicę i płyniemy na Wyspy Kanaryjskie. Czeka nas 9 dni żeglugi pod wiatr, bez samosteru. Odpuścimy po drodze Mauretanię i gonimy prosto na Fuertawenturę. Staramy się oglądać mijane kraje od strony, której nie zobaczy turysta hotelowy. Jemy z miejscowymi, odwiedzamy ich domy i targujemy się do bólu. Nawet kupiliśmy maczetę dla lepszego samopoczucia.
Ale brakuje mi już normalności, którą mamy na oceanie. Tam świat jest uporządkowany. Choć trzęsie czasem i kołysze na wszystkie burty i sen rzuca w nocy na wszystkie strony . Ale to jest nasz dom na czas rejsu. Tu jestem bezpieczny i tylko do siebie można mieć pretensje, jeśli coś pójdzie nie tak. Na lądzie jest wiele niewiadomych i od nas niezależnych.
Gdy zaczęliśmy rejs obiecałem sobie, że nigdzie się nie będę już śpieszył. I znowu wychodzi, że dałem się wpuścić w maliny, muszę gonić przez Atlantyk, bo ktoś chciał zaoszczędzić 200 zł. Ale to ostatni raz. Obiecuję.
Z jachtu Venator pozdrawia redakcję i czytelników Rolanda
kapitan Tadeusz Staniul
1. <Lepszy dobór kadry....< To teoria, a praktyka jest taka, że UM zmienił się ...