Rano przygotowuję paelę z krewetek, które zostały z nocnych przynęt. Dostaliśmy wielką łopatę od rybaków obsługujących pływające pomosty z hodowlami tych skorupiaków. Oczywiście za darmo. Mamy obiad na dwa dni.
Po południu kupujemy dla naszych kumpli z Gambii Sambo i Rockiego 60 l benzyny i inną łodzią niż dotychczas płyniemy na James Kunta Kinteh Islands.
Starsi znają losy najsławniejszego niewolnika sfilmowanego w filmie „Korzenie”. Stąd właśnie rozpoczął się największy exodus niewolnictwa do Nowego Świata. Dziesiątki, a nawet setki tysięcy ludzi o czarnym kolorze skóry zakuwano w prymitywne kajdany i statkami wysyłano na plantacje do rozwijającej się gospodarki Ameryki. Stłoczeni pod pokładem jak szproty, przeżywali męki i wielu umierało z wycieńczenia. Przy szacowaniu opłacalności transportu niewolników zakładano tylko 50 % przeżywalność. W jednym transporcie płynęło czasem kilkaset niewolników - mężczyzn, kobiet i dzieci. Gromadzono ich w osadzie na półwyspie Albreda na rzece Gambia, którą mamy okazję zwiedzić.
Pozostały kilkusetletnie ruiny murów baraków dla niewolników i pierwsze domy zarządców. Obecnie wioska zamieszkała jest przez kilkaset osób, głównie albo tylko przez nich, muzułmanów zajmujących się rybołówstwem na tradycyjnych łodziach gambijskich. Wśród prymitywnych i biednych zabudowań prym wiodą dziesiątki dzieci, które od niedawna mają szkołę podstawową, ale i tak wolą bieganie po dróżkach i nagabywanie turystów, rzadko tu w tym okresie pory deszczowej zaglądających. Oglądamy z zaangażowanym przewodnikiem muzeum niewolnictwa. Poza tym jest nauczycielem w szkole. Odwiedzamy też bar - restaurację, gdzie zostawiamy pierwszą polską flagę z inicjałami „Venatora” . Właściciel zobowiązuje się do zbierania innych flag.
Po drodze kręcą się kozy, owce i osły. Jeden, którego fotografuję okazuje się martwy. Wystraszyłem go? Płyniemy na wyspę Kunta Kinteha leżącą 15 min drogi dalej. To kompleks obronny i skład niewolniczy w czasie tarć pomiędzy Portugalami i Anglikami. Buszowali tam także Holendrzy i Szwedzi. Te zabudowania przypominają o czarnej karcie w historii tzw. cywilizacji europejskiej. To także przypomnienie dla katolików, że w tych zbrodniach przeciw ludzkości mieli swój duży udział. Historia kościoła, to nie tylko ogromne religijne budowle, ale także zbrodnie niczym nie usprawiedliwione dla krzewienia rzekomo wiary.
W drodze powrotnej dopada nas burza. Chowamy się pod budką z folii, a nasi koledzy biorą napór deszczu na siebie.
Nazajutrz płyniemy w górę rzeki, ale boczna odnogą do przystani Oyster. Rzeka otoczona jest mangrowcami, które zapewniają bezpieczeństwo mieszkańcom Gambii przed podwoziami i falami morskimi, a także są źródłem pokarmu i miejscem schronienia dla zwierząt, ryb. Oyster Farm to w zasadzie osada z kołków drewnianych wciśniętych między mangry.
Miejscowi pracownicy żyją trochę jakby w komunie i zajmują się pozyskiwaniem różnych skorupiaków. Cześć trafia do sklepów i restauracji, a skorupy na ogromne hałdy, gdzie z czasem podlegają ręcznemu przerobowi na wapno używane w przemyśle kosmetycznym i paszy dla kur. Dla zbieraczy muszli to byłaby nie lada gratka – tony muszli w stertach.
Miejscowi zajmują się także obwożeniem turystów na lekkich łodziach po odnogach rzeki. Czasem można dojrzeć krokodyle, zawsze pelikany i inne wielkie ptaki. Przypłynęliśmy tam jednak w innym celu . Stoi tam wśród innych jachtów na kotwicy katamaran naszego kolegi Kazimierza Ludwińskiego „Wyspa Szczęśliwych Dzieci”. Zakończył on tam rejs okołoziemski wieloletni, na którym jego dzieci zdążyły dorosnąć. Powstały z tego obecnie już 3 tomy książki pod tym samym tytułem, do których przeczytania zachęcam. To książki nie tylko o żeglowaniu. Jacht teraz wymaga remontu, aby mógł ruszyć w rejs do kraju i właściciel ima się różnych zajęć, aby na niego zarobić. Zrobiliśmy wywiad z opiekunem, dokumentację fotograficzną i przy okazji prześlę Kaziowi...
Kosztujemy gambijskiego chłodnego piwa w barku z bali, a małpy skaczą nam po stole i trzeba mocno trzymać swoje rzeczy, aby im się nie przydały. Hałasują tak, że przekrzykują gości.
Wracamy już jakimś samochodem osobowym, który robi za taxi. Cierpliwie czeka w wiosce, gdzie krokodyle łażą po lesie i bajorku. Spotykamy tam rzadkość – krokodyla białego. Trzeba uważać przy fotografowaniu, aby na któregoś nie nadepnąć . Leżąc na liściach upodabniają się do konarów wielkich drzew.
Po wyjściu z lasu znów czereda dzieci. Popełniamy błąd wyciągając całą paczkę landrynek, bo dzieci wskakują na samochód budząc gniew kierowcy. O mało nie przejechał po nogach najbardziej zawziętych amatorów słodyczy. Po drodze znajdujemy bankomat i market. Zakupy na następny odcinek rejsu zajmują cały bagażnik merca.
Wracamy na jacht, bo trzeba jeszcze przyrządzić worek małych małży (ok. 4 kg), które za 2 dolary dostaliśmy w Oyster. Ale chyba poczekają do jutra, bo przyszła kolejna tropikalna burza z rzęsistą ulewą. A jutro dalej. Na Senegal. Do usłyszenia!
Pozdrawia kapitan Tadeusz Staniul
1. <Lepszy dobór kadry....< To teoria, a praktyka jest taka, że UM zmienił się ...