Po dobie szarpania się z wiatrem i rybakami próbującymi nas złapać w okrężnicę, docieramy do Dakaru. Przygoda ze złapaną na kil siecią rybaków wyglądała na groźną, gdy dziesięciu czarnoskórych jegomości wygrażało pięściami i próbowało wyrwać okrężnicę przy metrowej fali spod naszego Venatora.
Zderzenie z obijaczami skończyło się pokazaniem bosaka i toporka strażackiego i strony odpuściły. Daniel założył maskę i uwolnił lodź. Kosztowało nas to miękki obijacz i starą latarkę, którą wytargowali miejscowi. I tak by poszła na złom. Obiecali odwiedzić w Dakar. Lepiej nie.
Znaleźliśmy miejsce na kotwicowisku rybaków. Płytko, śmierdzi zgnilizną, ale pośród kilku jachtów wydaje się bezpiecznie. Ponton na wodę i wycieczka do pomostu. Wiemy, że trzeba do policji portowej potem do duane – celników, następnie opłacić postój i finito.
Problem, że to kraj francuskojęzyczny i rzadko kto mówi po angielsku. Trafia nam się od razu kandydat na przewodnika - Mumu (skrót od Muhameda). Mówi kilkoma językami i zobowiązuje się pomóc. Rano załatwia nam taxi za 10000 ichnych dolarów, do policji, do celnika, do marketu i gdzie tylko chcemy. Na policji trafiamy do agentki specjalnej, która mówi po angielsku. Piękna kobieta. Uśmiecha się tajemniczo jak Mona Lisa, a my jak te dupy siedzimy i czekamy na werdykt. Wbija pieczątki i z szerokim uśmiechem wręcza dokument pozwalający na pobyt na 5 dni.
Kieruje nas do celników i taxi zawozi nas na miejsce. Tam na bramie żołnierz pokazuje nam drzewo co w języku międzynarodowym oznacza jedno: spierd... Z kolei oficer przed bramą oglądając dokument z policji twierdzi, że nic już więcej nie potrzebujemy. Jesteśmy legalnie w Senegalu i basta. Wracamy z taxistem przez market o znanej nazwie Auchan, w który alkoholu do wyboru i koloru. A przecież to kraj muzułmański...
Dopiero na miejscu okazuje się, że są problemy. Celnik musi wydać decyzję, więc nasz przewodnik umawia nas rano na godz. 8:00 i razem zasuwamy taxi na duanę. Okazuje się, że z wrażenia zapomniałem dokumentów u pięknej policjantki specjalnej. Więc najpierw tam. Niestety, pani jeszcze nie przyjechała, więc czekamy. Wreszcie zjawia się Ona. Pani oficer. Ubrana cała na biało. Słucha relacji dyżurnego i spogląda na nas. Zaprasza paluszkiem do swego gabinetu. Pokazuje teczkę i oznajmia, że chciała nas poszukać na kotwicowisku.
Szukaj, szukaj... a my będziemy się chować... Ale jak te stare tetryki opowiadamy jej o problemach z duane. Lepiej było się walnąć w drzwi łbem, niż pierdzielić jak poparzony. A tam... szkoda gadać. Lata lecą, a nic w łeb tylko w brzuch... Celnik z naszym przewodnikiem nie robił żadnych problemów. Wniosek, suwenir, opłata, kwitek, pieczątka, wypad.
Ruszamy na zwiad i rozwiązywanie problemów technicznych. Największy z nich to problem z samosterem. Autopilot Garmin wysiadł i Daniel znalazł problem w sterowniku. Ale to urządzenie najnowszej generacji. Nic sami nie poradzimy. Przewodniki, płytki, ścieżki etc. Sterowanie ręczne przez 9 dni do kanarów to mordęga na jachcie tej wielkości. Mimu twierdzi, że "not problems". Znajdzie elektroników. Szukamy, gadamy. Szkoda gadać. Jest już niedziela i jesteśmy w czarnej D.
Ale tam. Kobiety z Senegalu. To jest temat. Piękne. Wysokie. Przeważnie szczupłe. Wyprostowane jak tyczki. Twarze wyraziste, ze ślicznym uśmiechem. Usta wielkie, że dla dwóch gości po 60-dniowym pobycie na oceanie przyprawiające o ból brzucha. A wszystkie takie urocze i zachęcające. Młode dziewczyny chodzą z tacami na głowie, więc plecy ćwiczą od dziecka.
W jednej restauracji trafiliśmy na wybór miss dystryktu, więc materiału do zdjęć było aż nadto.
Gorąco. Temperatura ok. 30-32 stopnie C. A zaczęła się senegalska zima. Muchy otaczają każdą żywą istotę. Próbujemy kosztować potraw na ulicy – tak jak jedzą miejscowi. Ale trzeba być czujnym na miejsce. Jedno popołudnie i noc spędzam ledwo żywy na koi - nie wiem czy to efekt zatrucia czy setek ukłuć komarów w Gambii. A może tylko starość...?
Do usłyszenia!
Z jachtu Venator pozdrawia
redakcję i czytelników Rolanda
kapitan Tadeusz Staniul