Średzka Wigilia (wspomnienia mieszkańca)
Lata 60. XX wieku, zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Dzieci z placu Wolności w Środzie Śląskiej prawie wszystkie na tzw. „Górce Kamińskiego” za kinem „Carmen”. Większość ma poniemieckie sanki i narty przycięte do swojego wzrostu. Od rana do zmierzchu bawimy się. Lepimy bałwany, rzucamy śnieżkami, roześmiani od ucha do ucha. Uczymy się zjeżdżać na nartach ze stoku i jak najdalej pojechać na sankach. Rekordziści wjeżdżają do zamarzniętej rzeczki „Średzianki”, która przepływała przez rozległą łąkę w tym miejscu.
W oddali widać kamienno-ceglany most na ulicy Legnickiej. Na ubraniach po wielogodzinnej zabawie na śniegu mamy poprzyklejane lodowe sople, które rozmarzają dopiero, gdy wracamy do domu. Na podłodze mokre ślady na wypastowanej podłodze. W pokoju jadalnym między oknami stoi duża choinka, którą ojciec przyniósł parę dni temu do domu. Już pięknie przybrana, mama dokończyła strojenie, kiedy razem z siostrą Jolą bawiliśmy się na ośnieżonych podwórkach w rynku. Łańcuch z kolorowych papierków lepiliśmy przez parę dni. Bombki szklane kolorowe były jeszcze po poprzednich właścicielach tego mieszkania, niemieckiej rodzinie Simon – mówiącej po hebrajsku do pewnego czasu. Czerwone jabłka i pozłacane orzechy włoskie wisiały na dolnych gałęziach choinki. Cukierki w ozdobnych papierkach na nitkach były zawieszone wyżej. Do tego małe świeczki w metalowych klipsach i zimne ognie, które spalając się, rzucały iskry wokół. Na szczycie choinki Anioł w złoto-niebieskiej sukience, z papieru i bibuły, który podarowała nam ciocia Fanny z Paryża, żona Antoniego Kopacza, starszego brata ojca, z którym mój ojciec ostatni raz przed laty widział się na stacji w Rozwadowie, gdy obaj bronili Polski przed niemiecko-sowiecką agresją w 1939 r.
Kiedy Amerykanie wyzwolili w 1944 roku niemiecki obóz jeniecki z polskimi żołnierzami we Francji, Antoni już jako wolny człowiek wstąpił do US Army. Po demobilizacji postanowił wrócić do Polski ze świeżo poślubioną żoną. Pamiętam, że tylko raz w tamtych czasach wigilia była taka wspólna, wielorodzinna. W pokoju stołowym dominował kredens z nadstawką – witrynką, a na wysuwanym blacie na paterach piętrzyły się ciasta. Obok stała pękata karafka wypełniona czerwonym winem porzeczkowym. Stół duży, prostokątny, ozdobiony miedzianą listwą, przykryty białym obrusem. Na stole zastawa z polskiej porcelany „Karolina”. Pod obrusem tradycyjnie sianko, na stole opłatki, które przynosił kościelny pan Wojciech w małej walizce z „fibry”. Krzesła dębowe z siedziskami z brązowej skóry. Pod ścianą sofa na wysokich nóżkach z tapicerką ze strzyżonego aksamitu w czerwone róże na czarnym tle. Nad sofą ozdobny zegar szafkowy firmy Junghans. Pokój był pomalowany przez ojca w jego ulubionym kolorze, ciepłej zieleni.
Po wieczerzy śpiewaliśmy wszyscy piękne polskie kolędy. Gdy zapalono świeczki na choince i wyłączono światło w pięcioramiennym żyrandolu z ozdobnymi frędzlami, ciocia Fanny zaczęła nam opowiadać bajki Jeana de la Fontaine’a po polsku i francusku. Ta lekkość w jej zachowaniu, prostota z odrobiną nonszalancji, a zarazem elegancji, oraz dyskretny makijaż, pomimo upływu tylu lat, pozostały w mojej pamięci.
Fanny, po wejściu do mieszkania rodziców, od razu zwróciła uwagę na charakterystyczny zapach – wypastowanej podłogi, na której leżało linoleum we wzory jak na secesyjnym dywanie. Pokryte pastą wzorzyste linoleum trzeba było wyfroterować specjalną, ciężką szczotką na kiju, żeby nabrało połysku.
Były to czasy, kiedy na Święta Bożego Narodzenia, a w zasadzie już przed nimi, zawsze leżał śnieg i był mróz. W związku z tym mieszkanie w układzie amfiladowym było ogrzewane przez 4 piece kaflowe. Mieszkanie duże, piece duże, prawie do sufitu.
Mieszkaliśmy wtedy w rynku, w kamienicy pod „Muszlami św. Jakuba”, czyli pod nr 10. Potrawy wigilijne to kompromis między kuchnią z okolic Bochni – strony rodzinne ojca – a pokarmami świątecznymi z okolic Sambora, jakie podawano tradycyjnie w domu moich dziadków i mojej mamy. Sambor obecnie nie leży w granicach Polski. Anna i Michał Jarosz, razem z dziećmi, zostali wyrzuceni przez sowietów ze swojego nowego dużego domu i przywiezieni na tereny tzw. „ziem odzyskanych” przez Polskę w bydlęcych wagonach w celu osiedlenia się najpierw w Wińsku, a potem w Środzie Śląskiej.
Gdy wieczerza wigilijna dobiegła końca, a rodzice i stryjostwo szykowali się na Pasterkę, nas postanowiono położyć do łóżek. W tym celu ojciec, jak zawsze w zimie, przykładał pierzynę do pieca kaflowego, żeby ją ogrzać. Ciepła pościel powodowała, że nie czuliśmy zimna i szybciej zasypialiśmy. W tym czasie mama razem z ciocią krzątały się w kuchni. Myły naczynia po kolacji, w miednicach i miskach. Wodę nosiło się wtedy w wiadrach z korytarza. W kamienicach średzkich w rynku wodę pobierało się na korytarzu z kranu, pod którym był żeliwny, głęboki zlew. Zużytą wodę po praniu, myciu naczyń oraz kąpaniu w przenośnej ocynkowanej wanience, wylewało się do zlewu na korytarzu. Tylko w nielicznych kamienicach średzkich w mieszkaniach i na klatkach schodowych były toalety. Tak zwane „sławojki” lub wygódki oddalone były o kilkanaście metrów od budynku. Pamiętam, jak na podwórku stała taka poniemiecka drewniana „toaleta”, każda rodzina miała swoją „kabinę”. Raz w tygodniu lokatorzy szorowali ten przybytek solidarnie, a przed świętami dokładnie cały, na zewnątrz i wewnątrz.
W podwórzu była też pralnia, budynek wolnostojący z kotłem do gotowania bielizny i dużą emaliowaną wanną. Latem napuszczaliśmy wodę do wanny i pluskaliśmy się w niej podczas wakacji. Lokatorzy umawiali się między sobą, kiedy i kto będzie prał. Pościel wtedy się gotowało w kotle, potem prało na tarce (blacha falista w drewnianej ramce). Jakiś czas potem mama wymusiła na ojcu, żeby kupił na raty pralkę elektryczną „Franię” z ręczną wyżymaczką i tym sposobem ulżył jej codziennej pracy w domu. Po wypłukaniu pranie rozwieszało się na sznurkach, które oplatały całe podwórko.
Wiosną na podwórku kwitły ciemnofioletowe bzy – lilaki, a pod murem zakwitały fiołki. Były to biedne czasy, ale trzymaliśmy się razem. O tym, kto mieszkał w tej kamienicy kilka dekad temu, możecie się Państwo dowiedzieć w artykule => „Sąsiedzi kamienicy pod Muszlami św. Jakuba”. Ten tekst niech będzie jak ten pusty talerz na stole wigilijnym, czekający na ludzi, którzy odeszli i przyjdą po nas.
Woytek Kopacz

Spotkanie mikołajkowe w średzkim Domu Kultury (koniec lat 50. ub.w.)
