Od 1 do 22 września 1939 r. Władysław Kopacz bierze udział w obronie Lwowa przed agresorami z Niemiec i Rosji. Wzięty do niewoli ucieka sowietom pod Kijowem i po 66 dniach tułaczki, 27 listopada wraca do rodzinnego domu w Dołuszycach.
Po aresztowaniu ojca Stanisława przed kopalnią soli w Bochni Władysław Kopacz postanawia zniknąć z Dołuszyc. Za namową poznanego oficera w Krakowie, zgłasza się na ochotnika na roboty do Niemiec, żeby zbierać tam informacje dla polskiego wywiadu. W listopadzie 1943 roku jest w Berlinie i tak to opisuje:
Berlin już od tygodnia jest bombardowany bez przerwy, rano, wieczorem, w południe i nocą, jakby z zegarkiem w ręku. Legerfuhrer z Dreetz ogłasza: kto na ochotnika pojedzie do odgruzowania? Zebrało się około 30 Polaków. Ostatnie dni listopada 1943 r. zastały nas na przedmieściach Berlina, koło Stadionu Olimpijskiego. Pełno gruzów, mijaliśmy wiele ulic. Wszędzie rumowiska i dogasające ognie. Berlińczycy z naszej firmy Herman, Wili i Maks dobierają sobie po kilku naszych ludzi i idą porządkować swoje domy. Mietek Orel, góral z Nowego Sącza i ja, mamy naprawić dach uszkodzony podczas nalotu. Z góry widzimy całą rozległą okolicę i rozmieszczenie działek przeciwlotniczych.
Około godziny pierwszej w południe znowu nalot, a my na dachu. Mietek zwraca się do mnie: „Zostajemy tu”. I kładzie się pod świetlik. Jak mamy żyć, to przeżyjemy, a co zobaczymy, to będzie nasze. Przeciągły ryk syren alarmowych. Bombowce lecą na południe od nas. Już za późno, aby zejść do schronu. Strzelają działka przeciwlotnicze i cekaemy. Nagle od jednego bombowca odrywają się maleńkie punkciki i lecą prosto na nas. Modlimy się, na chwilę zamykamy oczy i czekamy. A tu nic. Bomba coraz większa i większa, dalej leci na nas, po chwili znika nam z oczu i słychać potężną detonację. Rąbnęła w sąsiednią kamienicę. Nagły wstrząs, kurz - szum w uszach, nic nie widzimy. Co się stało, dokładnie nie wiemy. Czy lecimy do góry, czy też opadamy . Uderzają nas odłamki po nogach, po głowie, po całym ciele. Pył gryzie w nosie, zatyka oddech. Po kilku minutach pytam Mietka: „Żyjesz”? „Żyję” - odpowiada. Nie poznajemy siebie. Jesteśmy przysypani pyłem, papą, kawałkami blachy i licho wie czym jeszcze. Leżymy.
Po odwołaniu alarmu, gdy chcemy zejść z dachu kamienicy, nie na już schodów, podłoga pochyła, szpary w ścianach, wszędzie coś trzeszczy, sypie tynk, lecą cegły. Szczęśliwie wydostajemy się na ulicę. Zwołują się koledzy. W termosach mamy zupę, w wyniku przeżytego stresu nikt chce jeść. Koło nas stoi młoda Niemka z dwójką wystraszonych i płaczących dzieci. Częstuję tę trójkę Niemców zupą. Kobieta ze łzami w oczach dziękuje: Vielen Dank. Koledzy pukają się w głowę: Zwariowałeś! Szkopom dajesz zupę! I zostawiają mnie samego.
Chodzę po Reichstrasse spotykam Polaków z zakładów Siemensa – Schukerta. Kopią płytkie rowy. Będą nocować na tym skwerze. Ja robię to samo, bo gdzie mam iść? W tym dołku usnąłem. Zbudził mnie nocny alarm. Syreny dłużej wyją. Będzie ciężki nalot. Widzę teraz z bliska wiązki słupów reflektorów i gra już artyleria przeciwlotnicza. Widać błyski rozrywających się pocisków. Nadlatują bombowce już je słychać. Reflektory wymacały amerykańską superfortecę. Biją do niej wszystkie działa. „Sukinsyny”! Trafiły! Bombowiec spada tak jakoś dziwnie i za chwilę słychać potężny wybuch. Wstrząs, jakby trzęsienie ziemi, chociaż nikt z nas tak naprawdę nie wie, jak to trzęsienie ziemi naprawdę wygląda. Setki, a może tysiące wybuchów. Pół kilometra dalej dzieje się ten straszliwy odwet. Ogień wyczuwamy już dobrze, jest coraz cieplej. Dym gryzie w oczy i coraz ciężej oddychać.
Jedna bomba upadła niebezpiecznie blisko. W parę sekund później…. Cóż to? Ziemia się usunęła czy niebo spadło na nas? Żołądek się podnosi, to znów płuca chce rozerwać, nie ma czym oddychać. Leci mi na plecy ziemia i gruz. Cały podskakuję do góry, a przecież leżę, to ziemia tak się podnosi. Niech wreszcie się to skończy.
Rano widzimy ogrom zniszczeń. Trudno poznać czy to ta ulica? Wczoraj jeszcze była. Nie poznaję – to nie ta. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić, gdzie iść. Nie ma gdzie się umyć. Wracam do swoich, już są, nocowali parę kilometrów za Berlinem. Mietek Orel mówi do mnie: Chodź zobaczymy wczorajsze „dzieło” amerykanów. Bomba dużego kalibru upadła na tory kolejowe, w pobliskiej kamienicy na wysokości pierwszego piętra widać wbite między oknami koła lokomotywy. Ulice zasypane gruzem. Samochód, którym przyjechaliśmy stoi koło Siegessaule na Grosser Stern. I znowu koło południa ten krótki, przerywany głos syren zapowiadający, że za 15 minut bombardowanie. I już alarm. Ryk syren. Bombowce są nad zachodnim Berlinem. Widzimy je dokładnie. Czujemy pobliskie wybuchy. Coraz więcej i więcej. Samoloty lecą prosta na nas. Schować się nie ma gdzie. Byle za cokolwiek, tylko z której strony drzewa? Gdzie upadnie bomba? Wybuch za wybuchem. Silny wiatr rwie po spodniach, niektórzy się już przewracają. Wtem coś gorącego uderza mnie w nogi i wlecze po bruku. Ściana. Głową uderzam w mur. Ziemia się urwała i ucieka gdzieś w przestrzeń. Nagle potworny podmuch wymiata mnie spod muru. Znów huraganowy wiatr. Utrata pamięci. Gorąco, bardzo gorąco, aż parzy. Powoli huragan przechodzi.
Z wielkim trudem wstaję. Nikt nikogo nie poznaje. Ale żyjemy. Cała ulica w gruzach i w ogniu. Słychać wołania o pomoc: Hilfe! Hilfe! Biegniemy w głąb ulicy. Nagle … Chryste! Ktoś wypycha przez okno od piwnicy małą dziewczynkę. Pali się. Ma nie więcej, jak cztery lata. Chcemy to dziecko wyciągnąć z ognia. Pali się jej rączka, a ona nawet nie płacze, tylko uśmiecha się do nas. Przez czapkę chwytam ją. Prawa ręka odpada od ciała. Po chwili kona na rękach kolegi, Serba (nazwiska nie pamiętam). Nagle krzyk - Uciekać! Uciekać! Runęła ściana kamienicy. Serb odskoczył, dziecko przygniótł ceglany gruz. Biegniemy do następnej kamienicy i odwalamy gruz od okienka piwnicznego. Kilof nic nie waży, taki wydaje się lekki. Robimy przekop do okienka. Jeszcze trochę gruzu i wreszcie mur. Poszerzamy otwór. Niemcy wołają: Jest tam kto? Słychać cieknącą wodę z pękniętych rur wodociągowych.
Do środka wszedł kolega Serb. Mówi, że jest dużo dzieci. Żyją! Żyją! Szybko powiększamy otwór. Serb ponagla nas. Woda podnosi się błyskawicznie. Podaje nam dziecko, po dziecku. Woda sięga już niektórym maluchom po szyję. Po chwili mówi, że nie sięga nogami do ziemi - tyle wody. Podaje ostatnie dziecko, pół żywe. Jeszcze zanurkował, szukał dalej. Wyciągamy go za ręce w ostatniej chwili. Serb wychodzi. Klnie na cały świat i Niemców. Stara Niemka mówi, że uratowaliśmy 37 dzieci. Policjant notuje nasze nazwiska...
Po wielu latach po wojnie byłem w Karkonoszach, na Śnieżce. Co mnie tam zawlekło, do tej pory nie wiem. W pewnej chwili zauważyłem, że przygląda mi się jakaś młoda kobieta. Podchodzi i po niemiecku pyta czy podczas wojny w 1943 roku byłem w Berlinie? Odpowiedziałem – Tak, w listopadzie 1943 r., podczas alianckich nalotów. A czy pamięta pan taką zalaną piwnicę? Odpowiedziałem – Tak! Nigdy jej nie zapomnę. Wyciągnęliśmy z kolegami około 37 dzieci... To ja byłam jedną z tych uratowanych. Poznaję pana. Uratował mi pan życie GOTT SEI DANK.
Władysław Kopacz
Źródło: Terra Incognita 1945 - Wspomnienia pioniera. Książka ta jest dostępna m.in. w archiwum Stowarzyszenia Bochniaków i Miłośników Ziemi Bocheńskiej. Autor wspomnień, Władysław Kopacz urodził się w wielodzietnej rodzinie 1 września 1921 r. w Dołuszycach, wsi pod Bochnią. Żołnierz Armii Poznań, obrońca Lwowa w 1939 r. Po 5 letnim pobycie w niemieckich obozach pracy, w tym w Dreetz (legendarna fabryka materiałów wybuchowych) i dwóch ucieczkach w celu przekazania informacji o latających bombach V1 polskiemu wywiadowi, po wojnie osiedla się w Środzie Śląskiej. Pracuje jako urzędnik starostwa, a społecznie jest instruktorem modelarstwa lotniczego i inicjatorem budowy pomnika ŻOŁNIERZOM POLSKIM na średzkim rynku. Umiera 22 października 1996 r. w Środzie Śląskiej. W tym roku przypada 100. rocznica jego urodzin.
Opracował Woytek Kopacz
1. <Lepszy dobór kadry....< To teoria, a praktyka jest taka, że UM zmienił się ...